Miniaturki

1 sierpnia 2016r.


Miniaturka z Jonathanem #2



Normalne rozdziały dopiero po wakacjach!
Nie sprawdzone i krótkie, bo pisane na telefonie. poprawcie mnie, jeśli coś zauważycie, błagam.


Obudziło mnie tępe pulsowanie. Wydawało mi się, że ból odebrał zdolność widzenia, bo niczego nie potrafiłem dostrzec. Przez kilka pierwszych sekund nie umiałem przypomnieć sobie wydarzeń przed utraceniem przytomności. Dopiero po kilku sekundach przypomniałem sobie atak smoków i aportację na klif.
Manny. Gdzie jest Manny?
Podniosłem się szybko, nie zważając na jeszcze większy ból. Leżałem na czymś całkiem miękkim ale nadal nie mogłem niczego zobaczyć. Po omacku starałem się zorientować, ale zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, ktoś popchnął mnie z powrotem na posłanie.
— Leż, głupi. Masz opatrunek na oczach, uspokój się — usłyszałem ochrypły głos. Musiał należeć do jakiejś starszej pani.

Świetnie. Tylko co na Berg robili ludzie, skoro było tutaj pełno smoków?

Do głowy przyszły mi dwie możliwości: albo umarłem i opatrywała mnie jedna ze świętych, albo nadal śniłem. No bo jak wyjaśnić obecność kogokolwiek żywego kiedy smoki mogą połknąć cię żywcem?
— Czekaj chwilę i się nie ruszaj.
Mimo narastającego niepokoju usłuchałem i już po chwili czułem jak z mojej głowy stopniowo znika bandaż. Po kilku chwilach poczułem ulgę i otwarłem oczy.
Leżałem na posłaniu że słomy, które zajmowało mniej niż połowę pomieszczenia. Było mi zimno, bolało mnie całe ciało i chyba miałem ochotę zwymiotować. Dzięki Siłom Wyższym za dwie pochodnie w uchwytach przymocowanych do drewnianych ścian.
Jakim cudem to pomieszczenie się nie zapaliło?
— Gdzie jest Manny?
— Kto? Ten młody? Leży w drugiej izbie — starucha pokazała na drewniane drzwi. Dopiero teraz przyjrzałem się jej dokładniej. Siwe włosy zaplecione miała w dwa warkocze po obu stronach głowy opadające jej na ramiona. Twarz była pomarszczona, podobnie jak ręce i szyja, na której zwisały różne zioła. Starucha co chwilę pociągała zakrzywionym nosem, a do mnie dopiero teraz dotarł obrzydliwy zapach stęchlizny i okropny smród, jak gdyby w tej samej izbie rozkładało się czyjeś ciało.
Teraz to już musiałem zwymiotować.
— Uh, mogłeś mi powiedzieć, co się święci — jęknęła babcia i machnęła ręką.
Tylko jak zrobiła to bez różdżki?
— Nie chcesz wiedzieć, chłoptasiu. Swoją drogą, nie chcesz odzyskać tego patyka?
Coś upadło obok mnie. Różdżka była nienaruszona. Chwyciłem ją w prawą dłoń i obracałem chwilę. Jakiś głos z tyłu w głowy podpowiadał mi, że o czymś zapomniałem.
No tak. Mój brat.
Podniosłem się szybko, kolejny raz mając nadzieję, że nie puszczę pawia. Starucha patrzyła na mnie bez słowa i uśmiechała się tajemniczo. Jak tylko Manny się obudzi, postaramy się stąd wydostać. Wrócimy do Fancy i Charlotte, a potem wykopiemy Frosta i Wrighta z pałacu.
Wszedłem chwiejnie do izby. Wyglądała identycznie jak moja, z tą różnicą, że posiadała cienki otwór, przez który wpadało światło.
Manny żył. Tego byłem pewien, bo jego głośne chrapanie wyciągnęłoby nieboszczyka z grobu.
— Zasnął z godzinę temu. Nie budź go, bo dostaniesz kijem po głowie — wyjęczała stara.
Wyglądało na to, że uratowała nam życia. Królewska etykieta nakazałaby przynajmniej podziękować.
— Ja... Dziękuję za to, że nas pani przygarnęła — odchrząknąłem.
— Lepiej się skup na tym, żeby przeżyć — wyjęczała babcia. — Mów mi Aris, chłoptasiu. A teraz zrób coś z tym mieczem, bo broń w moim domu nie jest mile widziana.
Spojrzałem na ostrze oparte o drewnianą ścianę. Aris miała rację. Musiałem skupić się na tym, żeby przeżyć.


***


Witam Was po dość długiej przerwie. Nudziło mi się, więc dlaczego by nie złamać zasad czy coś. W każdym razie mam nadzieję, że się Wam spodobało mimo to, że pisane było ba telefonie. 
Nie mam pojęcia, kiedy następna część. 
Rozdziały normalne dopiero po wakacjach!
Pozdrawiam,
Ja









24 czerwca 2016r. 
Miniaturka z Jonathanem #1



Stałem na burcie statku płynącego prosto do Berg, inaczej nazywaną Wyspą Śmierci. Wokół niej roiło się od smoków i ich podobnych stworów, dlatego rzadko kto wracał stamtąd żywy.
Więc dlaczego tam płynąłem?
Bo byłem na tyle głupi, żeby znów zaufać Frostowi i Wrightowi. Mogłem od razu ich zwolnić, ale to Fancy była z naszej czwórki najstarsza i to jej w udziale przypadło zdecydowanie o dalszych losach państwa. Po śmierci naszych przyszywanych rodziców spadł na nią ogromny ciężar. Musiała zajmować się państwem, chociaż robiła to tylko z teorii, i dbać o to, żeby nikt nie dowiedział się o mocach Charlotte, uczyć ją panowania nad nerwami i dodatkowo wpajać jej dworską etykietę i inne różne rzeczy, które powinna znać i umieć. Przy tym nawale pracy potrafiła jednocześnie uczyć się szermierki, jazdy konnej i gry w polo. Nawet kiedy chciałem ją odciążyć, to nie za bardzo mi się to udawało. Lubiła robić wszystko sama. Fakt, że była czarodziejką tak zdolną, że mogłaby pracować w Ministerstwie Magii tylko mi imponował. Zrezygnowała jednak z nauki, kiedy po śmierci Kaya i Gerdy Charlotte musiałaby zostać sama w domu. Na początku ja i mój brat, Manny, protestowaliśmy, ale nie przyniosło to praktycznie żadnych pozytywnych efektów.
A ja byłem na tyle głupi, że na własną rękę zacząłem szukać sposobu na to, aby zrobić coś sensownego. I mam, co chciałem. 
— Zwijać żagle! Cumujemy! — spojrzałem na bocianie gniazdo, w którym siedział Stooler – bosman statku „Śieżynka”. Został tak ochrzczony specjalnie na życzenie sześcioletniej wówczas Charlotte. Tym samym groziliśmy wrogom, że napadniemy na nich ze „Śnieżynki”, co nie brzmiało zbyt groźnie.
Zszedłem z pokładu i zszedłem do jednej z kajut, aby znaleźć tam śpiącego Manny'ego z mieczem u boku. Szturchnąłem go lekko, na co ten jedynie wymruczał coś pod nosem. I po co takiemu miecz, skoro śpi tak twardym snem, że nie zauważy nawet jak mu będą gardło podrzynali?
Po wylaniu na brata szklanki zimnej wody wyszedłem ponownie na pokład, ale tylko po to, aby usłyszeć krzyki załogi. I zobaczyć ludzi wpakowujących się prosto w paszczę bezlitosnych, ziejących ogniem potworów ze skrzydłami. 
— Manny, do cholery, możesz zejść na ten głupi podkład?! — ryknąłem na brata, bo nadal się nie pojawiał. Szybko chwyciłem za różdżkę i wyciągnąłem miecz z pochwy. Sami, we dwóch, mieliśmy naprawdę małe szanse na to, że uda nam się wyjść z całej tej sytuacji cało. Zawsze warto było spróbować. W końcu co cię nie zabije, to cię wzmocni, no nie?
— Co się... o Merlinie. I co teraz? Zjedli nam załogę — młody rozejrzał się po pokładzie, ale nie dał po sobie poznać, że jest przerażony. — Przysięgam, że dopadnę tę dwójkę zarządców od siedmiu boleści.
Rozejrzałem się. Niebo było czyste, żaden smok raczej nam nie zagrażał. 
Teoretycznie. 
Podszedłem do sterburty i przeskoczyłem przez drewnianą barierkę. Ruszyłem w stronę brzegu, starając się nie zaplątać w wodorosty. Na pierwszy rzut oka było widać, że nikt nie był na Berg od dobrych kilku lat. Wyspę zasiedliły smoki i oprócz nich nie było tutaj żadnej żywej duszy. 
Obejrzałem się do tyłu. Za mną szedł Manny, trzymając miecz w ręku i niespokojnie się rozglądając. Całkowicie zapomniałem, że przecież jego różdżka złamała się całkiem niedawno. Miałem wysłać sowę do Ollivandera, ale jakimś cudem wypadło mi to z głowy. 
Dotarliśmy na ląd. Musielibyśmy wspiąć się na skały, aby znaleźć się na w miarę stabilnym podłożu, tak, aby mieć gdzie walczyć ze smokami. Znałem jednak lepszy sposób niż ocieranie sobie rąk i męczenie się. 
— Hej, Manny! — Zawołałem brata — Co powiesz na teleportację łączną?
— Dobra, o ile nas nie rozczepisz. 
Pokiwałem głową. Chwyciłem młodego za ramię i skupiłem na celu. Już po chwili czułem niemiłe duszenie, które szybko ustąpiło i otwarłem oczy. Znajdowaliśmy się w zrujnowanej wiosce. Drewniane chaty pokryte strzechą musiały dobrze służyć mieszkańcom jakieś dwadzieścia lat temu, ale dzisiaj zostały po nich jedynie pojedyncze deski. Nie mieliśmy się gdzie schować, a załogę porwały smoki. Po prowiant mogliśmy wrócić nocą, kiedy to ziejące ogniem bestie były najmniej aktywne. Teraz wystarczyło znaleźć dobre schronienie, aby dotrwać do zmierzchu. Spojrzałem na zachodzące za horyzontem słońce. Jeszcze trochę, a będziemy mogli odetchnąć przynajmniej na kilka godzin. 
— Eee... Jonathan? — Manny pokazał coś, co znajdowało się tuż za mną.
— Hę? — obejrzałem się.
Zrobiłem to zbyt późno. Dostałem czymś tępym w głowę, różdżka wypadła mi z ręki, a rękojeść miecza wbijała się w klatkę piersiową. Obraz przed oczami zaczął się rozmazywać, a dźwięki ze świata zewnętrznego zostały zagłuszone przez dziwny szum.
Czyjeś krzyki.
Znów cios w głowę.
Cisza.
A na końcu wszystko pochłonęła ciemność. 


***

Witam po upragnionym (?) zakończeniu roku szkolnego! Mam nadzieję, że wszyscy odpoczniemy sobie przez najbliższe dwa miesiące. Tak, od Jelsy też.
Najprawdopodobniej przez całe wakacje będę pisała miniaturkę z Jonathanaem i jego bratem w roli głównej. Pierwsza część miniaturki już jest, kolejne będą ukazywać się krótkimi fragmentami w odległości około dwóch tygodni, może mniej. 
Tak czy inaczej mam nadzieję, że się Wam spodobało i cierpliwie zaczekacie na kolejny rozdział z Jackiem i Elsą. 
Pozdrawiam!



14 luty 2016r.

One-shot walentynkowy


 Jack przeczesał swoje srebrno-szare włosy. Znów leciał do Arendelle. A przecież tyle razy
obiecał sobie, że już tam nie wróci. Tak bardzo chciał ją zobaczyć, jednocześnie wiedząc, że ona nie zdaje sobie sprawy z jego obecności. Popatrzył w księżyc, znów zadając mu pytanie, dlaczego został
skazany na wieczną tułaczkę bez nikogo bliskiego. Bez żadnych nawet wspomnień.
Przysiadł na gałęzi, która dosięgała okna jej pokoju. Tak jak się spodziewał, znów płakała.
Kiedy ostatnim razem tu był, jej siostra powiedziała zza drzwi, że rodzice obu nie żyją. Jakby nie miała już wystarczająco dużo problemów z opanowaniem mocy. Wszedł na parapet, trzymając swoją laskę w dłoni. Okno miała prawie zawsze otwarte. Skoro nie mogła wyjść na zewnątrz, chciała popatrzeć na świat, wychylając się przez jego ramę. Latem był z tym problem, bo jej moc zamrażała wszystko wokół, włącznie ze ścianami pokoju. Odizolowała się od świata, aby nie musieć nikogo krzywdzić – tak przynajmniej uważał Jack. Obserwował ją od dłuższego czasu. Już ponad pięćdziesiąt lat żył na tym świecie, a dopiero kilka lat temu poznał tę dziewczynę. Nie minęło dużo czasu, a poznał jej imię – Elsa. Nie mógł nadziwić się, że tak pięknie ono brzmiało. Było talizmanem na wszystko, co złe i mroczne.
Wleciał ostrożnie do pokoju. Elsa ocierała łzy. Jej siostra przed chwilą odeszła, informując
dziewczynę o tym, że służki przyniosą jej do pokoju czarne szaty, jeśli tego chce. Jack szczerze wątpił, żeby zdołały otworzyć drzwi – klamka była zamarznięta i chyba nic by jej nie ruszyło. Podszedł do nocnego stolika, który stał przy łóżku Elsy, kolejny raz zadając sobie pytanie, które nieustannie go męczyło.

Czy to jest miłość?

Dlaczego, kiedy zawsze ją widział, serce biło mu tak szybko, prawie wyskakując z piersi?
Przecież nawet nie mógł jej dotknąć. Spróbował, kiedy Elsa miała dziesięć lat. Nie chciał ponownie zaznać tego uczucia – nieprzyjemne zimno, rozlewające się po całym ciele, powodujące dreszcze. Zabolało. Nikt w niego nie wierzył, nie mógł zobaczyć. Niby się przyzwyczaił, ale jednak... Gdy myślał o tym, że już zawsze będzie wyglądał na osiemnaście lat, podczas gdy ona... Ale na razie nie chciał o tym myśleć.
Podszedł bliżej, w rękach trzymając już magiczną kulkę śniegu. Robił to zawsze, żeby ją
pocieszyć. I mimo tego, że ona nie wiedziała, skąd pochodzą te wszystkie śnieżne zwierzaczki biegające po jej pokoju, to poprawiał jej się humor.

Czy to mogła być miłość?

Zawsze gdy Jack do niej przychodził, starał się ją rozweselać. To było głównym celem w
jego nudnym, nieśmiertelnym życiu. Kiedy widział jej uśmiech, po żołądku latały mu motyle. Jej uśmiech był cudowny. Podrzucił kulkę do góry, a ona zamieniła się w całkiem sporą gromadkę motylków o srebrnych skrzydłach. Patrzył, jak dziewczyna ociera łzy. Sam najchętniej starłby je z jej policzków. Jednak nie mógł dotknąć dziewczyny, skoro w niego nie wierzyła.
Jeden z tworów Jacka usiadł Elsie na palcu. Nie bał się jej. Jack usiadł naprzeciwko
dziewczyny i cieszył się tym, że mógł przy niej być.
- Kogo jesteś dziełem? - usłyszał szept.
Odezwała się w jego obecności. Robiła to niezmiernie rzadko, jakby bojąc się, że może skrzywdzić kogoś samym słowem. Głos Elsy był niczym najpiękniejsza melodia. Chciał słuchać go już zawsze, jakby był światełkiem w tunelu, czymś, co wskazywało mu drogę wśród ciemności. Nie mógł pozwolić sobie na zapomnienie go. Nie, dopóki nie pozna odpowiedzi na swoje pytanie.
- Elsa – wyszeptał jej imię. Znowu siedział stanowczo zbyt blisko. Wyciągnął rękę. Musiał się przekonać, że nie ma szans na to, aby ona go ujrzała. Opuszkami palców już prawie dotykał jej twarzy.
Cofnął gwałtownie dłoń, ale dziewczyna jak zwykle niczego nie zauważyła. Nadal
spoglądała na motyla, który siedział na jej palcu. Co o n sobie w ogóle wyobrażał? Skoro ona nie potrafiła go zobaczyć, to nie było szans na to, żeby poczuła to samo, co on. Wstał, podniósł swoją laskę z podłogi i podszedł do okna. Już nigdy tu nie wróci. Nie mógł dostać odpowiedzi, więc po co przedłużać? Kiedyś o niej zapomni, na pewno. Być może za parę lat ktoś w niego uwierzy i wtedy...

I wtedy co?

Stał dłuższą chwilę na parapecie, nasłuchując. Dziewczyna znów zaczęła szlochać. W pokoju wirowały płatki śniegu, a wszystko znów zaczęło pokrywać się szronem. Jack wzdychnął cicho. Wiedział, że jeśli teraz przy niej zostanie, to już nigdy nie będzie potrafił odejść.
Za pomocą swojej mocy przywołał wiatr i odleciał. Krążył nad Arendelle, w końcu uznając,
że nie ma to zbyt dużego sensu. Wyleciał nad otwarte morze, lecąc z zawrotną prędkością, która wyciskała łzy z oczu. Latanie bez celu było jedynym sposobem na ukojenie zszarganych nerwów. Jack zaczął zastanawiać się, kiedy ujrzy ląd. Mimo tego, że była dopiero połowa lutego, Jack chodził na boso. Dzięki swoim mocom nie odczuwał zimna.
Do Europy dotarł, kiedy na wschodzie pojawiła się fioletowo-czerwona łuna. Wylądował w jakimś zapomnianym przez ludzi zawsiówku we Francji. Przysiadł na dachu ze strzechy i wziął głęboki oddech, zastanawiając się, co począć w swoim nudnym, samotnym życiu. Skoro nikt w niego nie wierzył, to jaki był sens robienia czegokolwiek poza zimą? Przecież nawet Elsa nie mogła go usłyszeć. Popatrzył w niebo, na którym bledły gwiazdy. Nawet księżyc nie dawał mu odpowiedzi na tak ważne pytania. Wyciągnął się wygodnie na słomie, czekając, aż nadejdzie dzień i odciągnie go od ponurych myśli i - być może – da mu odpowiedź na to jedno ważne pytanie.

Czy to jest miłość?











***


Hej!
Przepraszam ,jeśli zepsułam wam walentynkowy nastrój. Na nic innego jednak nie było mnie stać, a wiem, że to opowiadanie jest strasznie krótkie, przepraszam. Muszę nauczyć się dobrze opisywać sceny pocałunków, bo coś kiepsko mi to idzie.
Pozdrawiam
Kasia








22 grudnia 2015r.

Miniaturka z okazji świąt Bożego Narodzenia

Dzień z życia Jacka i Elsy


  Elsa i ja leżeliśmy płasko na podłodze. Moja przyjaciółka malowała jakieś kwiatki, a ja bawiłem się klockami. Najlepsze były niebieskie. Podobały mi się. 
- Jedziemy do miasta - mama i Emily weszły do pokoju. Do Gwiazdki zostały już tylko dwa dni. 
- A po co? - Elsa podniosła się z dywanu. 
- Musimy przecież powiedzieć świętemu Mikołajowi, co chcielibyście dostać - mama Elsy uśmiechnęła się do nas. 
- Zostaniemy sami? - wykrzyknąłem. 
- Nie. Ciocia Jenny się wami zaopiekuje - tatuś wszedł do pokoju, ubrany w rękawiczki i czapkę.
- Ale ona jest nudna - jęknąłem i spojrzałem na Elsę. Ona kiwnęła szybko głową i powiedziała błagalnie:
- A czy nie mógłby przyjść do nas Louis? - ten pan był doradcą naszych tatów. Był trochę drętwy, ale pewnie dałoby się go rozruszać. Jak Elsę.
- Nie, Louis ma wolne.
- A Anna, Daniel i Chloe? - zapytałem.
- Pani Stonewal się nimi zaopiekuje - odpowiedział mój tata.
- Dlaczego my nie możemy iść do pani Stonewal?! - wykrzyknąłem.
Mamusia już miała coś powiedzieć, kiedy przerwał jej dzwonek do drzwi.
- Bądźcie grzeczni! - Richard chwycił mamę Elsy za ramię i wyszedł, a za nim moi rodzice. Margaret odwróciła się i posłał mi ostrzegawcze spojrzenie. Pewnie chciała mi powiedzieć, żebym nie robił niczego sam, tylko z Elsą.
  Po chwili usłyszeliśmy, jak nasi rodzice rozmawiają z Jenny. Tak naprawdę ona nie była naszą ciocią, ale tak kazała nam do siebie mówić. Jeśli nie chcesz jeść papki ziemniaczanej, to musisz być grzeczny i się przymilać.
- Witajcie, dzieci! - Ciocia Jenny weszła do naszego pokoju. Była niska, pulchna i miała czterdzieści lat. Gdybym ja był w jej wieku, to na pewno nie opiekował się dziećmi, tylko siedział na kanapie i jadł lody.
- Dzień dobry, Ciociu Jenny - mruknęliśmy z Elsą.
  W głowie już powoli układał mi się plan, jak to nudne popołudnie zamienić w naprawdę ciekawy dzień.


***

  Ja i Elsa staliśmy na wielkiej zaspie. Ciocia Jenny siedziała na ławce przed drewnianym domkiem, który stał z prawego boku ratusza. To było mieszkanie Elsy. Po drugiej stronie było moje.
- I co chcesz teraz z robić? - moja przyjaciółka spojrzała na mnie. 
- Teraz będziemy musieli sprawić, żeby Jenny poszła do domu. Zimno ci? - spojrzałem na nią. Moja przyjaciółka przewróciła oczami.
- Dobra, ale dzielisz się ze mną swoją porcją pierniczków w polewie czekoladowej - niezbyt pracował mi ten układ, ale Elsa naprawdę potrafiła przekonująco udawać. Trzeba ją tylko było zachęcić. Przez jej moce nie odczuwała zimna, więc postanowiłem wrzucić jej trochę śniegu za koszulkę. Moja przyjaciółka pisnęła cicho i zawołała:
- Ciociu Jenny, na kanapie leży mój szalik! Mogłabyś mi go przynieść? 
- Oczywiście, kochanie - Jenny wstała z ławki i weszła do domu. 
- Teraz - pociągnąłem Elsę za sobą. Zbiegliśmy z zaspy i popędziliśmy do mojego domu. 
- Nie zdążymy - wydyszała moja przyjaciółka. 
- To chodź! - pociągnąłem ją za rękaw, wchodząc za pojemniki na śmieci.
- Co ty znów wymyśliłeś? - jęknęła moje przyjaciółka.
- Chcesz te pierniczki w czekoladzie, czy nie?
Elsa przez chwilę zawahała się.
- To gdzie teraz? - zapytała.
- Pójdziemy do twojego domu i zamkniemy się od środka! Wtedy Jenny nie będzie mogła tam wejść! - uśmiechnąłem się szeroko. To był genialny pomysł!
- Przecież to głupie! Mama i tata nie będą zadowoleni, kiedy wrócą.
- Chodź już! - pociągnąłem ją za rękaw kurtki.
  Obeszliśmy kubły na śmieci i podbiegliśmy do domu Elsy. Szybko weszliśmy tylnym wejściem. Jenny chyba nie było. Mamy i taty też nie.
- I co teraz, mądralo? Jenny pewnie nas teraz szuka i wszystko powie rodzicom! - moja przyjaciółka zdjęła czapkę i kurtkę i rzuciła je na kanapę.
  Chciałem zrobić to samo co ona, ale zbyt się zamachnąłem przy zdejmowaniu czapki. Pośliznąłem się na roztopionym śniegu, który wyleciał Elsie z kaptura i wpadłem na choinkę. Zamknąłem oczy. Po chwili usłyszałem dźwięk tłuczonych bombek.
- Co się stało? - mama, tata, Emily, Richard i Jenny wpadli do pokoju.
  Spojrzałem na nich. Moi rodzice i nasza niańka wyglądali na zagniewanych, ale mama i tata Elsy chyba nie.
- My... - zaczęła Elsa, ale potem ucichła. Spuściłem wzrok na podłogę.
- Patrz, co dostaliśmy pod choinkę, Emily - powiedział Richard i zaczął się śmiać. Mój tatuś też się uśmiechnął i potem zaśmiał. Nasze mamy próbowały zachować powagę, ale niezbyt im to wyszło.
- Nie wytrzymam dłużej! - krzyknęła Jenny! - Nie będę zajmować się nimi nigdy więcej! - odwróciła się na pięcie i wyszła z domu.
- Hura! - krzyknąłem. Elsa zaśmiała się cicho. Ona pewnie też się cieszyła, chociaż nie chciała tego okazywać tak bardzo jak ja.
To był najlepszy przed-świąteczny dzień w moim życiu!



***

  Podniosłem się z łóżka. Przez chwilę odnosiłem dziwne wrażenie, że znów jestem w Arendelle, a za chwilę tata zawoła do mnie z dołu, że prezenty czekają pod choinką. 

To Biegun Północny, idioto.

  Spojrzałem na kalendarz, który wisiał w moim pokoju na ścianie. Dzień 18 grudnia był zaznaczony na czerwono. Nawet bez tego przypomniałbym sobie tę datę. Ile to już minęło od ich śmierci? Pięć lat? 

A oni już nie wrócą. Przyzwyczaj się wreszcie. 

  Pokręciłem głową. Musiałem popatrzeć na Elsę, lub chociaż na chwilę wrócić do Arendelle. To zawsze poprawiało mi humor. Moja przyjaciółka wcale nie musiała o tym wiedzieć.

Podszedłem do okna i wzbiłem się w powietrze


***


Hej! 
Oto i świąteczny special! Końcówka nie jest za wesoła, wiem, ale tak jakoś...
Ech, wena nie wybiera, nie? Ogółem to jestem średnio zadowolona, ale jakoś ujdzie. 
Wstawiam miniaturkę wcześniej, bo mam brany i telefon, i laptopa na święta, więc musicie mi wybaczyć :)
No ale przejdźmy do rzeczy najważniejszej! 
Święta idą, no więc przydałyby się jakieś życzenia, nie?
Więc mam nadzieję, że to Boże Narodzenie będzie dla Was naprawdę wyjątkowe, pełne radości, uśmiechu i, miejmy nadzieję, śniegu. I niech North przyniesie wam to, co będziecie chcieli!
Wesołych i szczęśliwego Nowego Roku! 
Pozdrawiam. 
~Kasia




PS Kto by chciał taki prezent na święta? :D

8 komentarzy:

  1. Superowy! ^^

    Wesołych Świąt! :*
    Ja chcę taki prezent!!!!!!!!!!! <3 <3 <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż El byłaby zadowolona z TAKIEGO prezentu. A sam PREZENT jeszcze bardziej! Wesołych!<3

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedy kolejne części? Bo chcę już czytać! :)
    Fajna miniaturka, końcówka smutna, szczególnie, że wywnioskowałam, że El nie wie nic o tym, że Jack przylatuje czasem do Arendelle...

    OdpowiedzUsuń
  4. Ha! Wiedziałam, że to zrobisz. Wiedziałam! Zrobiłaś smutne zakończenie ty małpo! A napisałaś już scenę pocałunku! Nie wybaczę xd Kto ją zabije razem ze mną, daje komcia ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Aaa! Czemu wcześniej nie widziałam tej miniaturki! Ale fajnie ci wyszła :3 przy okazji - obejrzyj sobie Charlotte - naprawdę fajne anime. A jak nie, to Tokyo ravens - epickie, po prostu epickie!

    OdpowiedzUsuń
  6. Jonathan dostał mieczem, Jonathan dostał mieczem! XD
    Ej, mam prośbę, mogłabyś zrobić zakładkę z bohaterami, bo nie ogarniam już co, gdzie, kto i dlaczego. Przede wszystkim kto.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okay postaram się ogarnąć w najbliższym czasie. W sumie i tak nie mam nic do roboty :)
      Podkusiłaś mnie żeby zmienić nazwę. Co ty że mną robisz Ireth xD

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń

Siva Internetowy Spis