środa, 17 lutego 2016

Rozdział XVII - Magiczne włosy, przeprosiny w toalecie i leśne rozmowy

Jack

  Wiedziałem, że Elsa będzie zła, jednak musiałem za nią pójść. Nie wiedziałem dlaczego, ale kiedy widziałem, jak rozmawia z Brianem, czułem takie... dziwne ukłucie w sercu. Postanowiłem przeprosić ją na śniadaniu z nadzieją, że moja przyjaciółka po prostu zapomni o całej sprawie. 
  Dlaczego, zawsze kiedy coś sobie planuję, wszystko obraca się przeciwko mnie?
  Wszystko wydawało się być dobrze, dopóki nie poszedłem na eliksiry, które mieliśmy z Krukonami. Na lekcję z profesor Tryinot szedłem powoli, aby Elsa mogła mnie dogonić. Wtedy zaczepiłbym ją i wszystko wytłumaczył.

Tylko co jej powiedzieć na te jutowe worki, które wymyśliła Roszpunka?

  Wlokłem się, krok za krokiem, żałując, że nie podszedłem do Krukonki na śniadaniu, kiedy jeszcze była w zasięgu mojego wzroku. Myślałem nad tym, jak zacząć rozmowę z Elsą, kiedy ktoś mnie szturchnął. Nie było to na tyle mocne, żebym uważał, że zrobione specjalnie. Spojrzałem w bok. Elsa nawet nie zaszczyciła mnie spojrzeniem, kiedy szła szybko na eliksiry.
  Potem przez cały dzień, zawsze, kiedy chciałem ją zaczepić, albo gdzieś znikała, albo po prostu udawała, że mnie nie ma.
- Do ciebie też się nie odzywa? - zapytała Roszpunka, zbierając swoje włosy z podłogi. Zauważyłem, że rosły strasznie szybko. Już jako dziecko dziewczyna nie obcinała włosów. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego.
- Nie rozmawiałaś z nią jeszcze?
- Spała, kiedy przyszłam do dormitorium. Musiała być nieźle zdenerwowana. – Ross zmarszczyła brwi – A swoja drogą, skoro już o tym mówimy... Dlaczego chciałeś za nią iść? - popatrzyła na mnie szeroko otwartymi, zielonymi oczami. Miałem nadzieję, że się nie zaczerwieniłem.
- Widzieliście gdzieś Elsę? - teraz Merida podbiegła do stołu Ślizgonów, napotykając chłodne spojrzenia większości mieszkańców mojego domu.
- Do Jacka już się nie odzywa – powiedział Thomas z przebiegłym uśmieszkiem.
- Ty przecież też tam byłeś – Roszpunka spojrzała na niego zniesmaczona.
- No i co? A kto mówił, że trzeba sprawdzić Briana, bo jest podejrzany?
- Ja? Podejrzany? Nie, no, wydaje wam się – Ślizgon spojrzał po nas. - Tylko następnym razem, jak będziecie chcieli ją śledzić, to może bądźcie bardziej dyskretni, co? - spojrzał na nas z pogardą i odszedł na drugi koniec sali, bliżej stołu prezydialnego.
  Ten dzień nie zapowiadał się dobrze. Znając moje szczęście, miało być pewnie jeszcze gorzej.

***

  Siedziałem właśnie na zielarstwie, które było prowadzone przez profesora Caspera. Był to
wysoki, grubiutki mężczyzna z wielkim, czerwonym nosem. Jego blond włosy zazwyczaj sterczały na wszystkie strony. Większość bardzo go lubiła, bo nie kazał wykonywać nam ciężkich zadań. Sam często wyglądał, jakby nie spał przez tydzień.
- No chodź tu – mruknąłem w stronę trzepotki, magicznej rośliny, której liście właśnie starałem się przyciąć. Wykonanie zadania utrudniało mi to, że to głupie zielsko cały czas trzęsło się i wywijało łodygami, kiedy chciałem je dotknąć. Raz o mały włos nie odciąłbym głównego pędu, a za to zostałbym na pewno ukarany przez profesora Williamsa. Wreszcie udało mi się złapać ostatnią, zbyt długą łodyżkę. Odciąłem ją sekatorem i wyrzuciłem na stos za mną. Zadanie wykonane, można iść do dormitorium poleżeć.
  Wyszedłem z cieplarni cały spocony. Mimo zimna, w pomieszczeniu panował straszny zaduch. Zauważyłem, że John miał czymś owiniętą rękę.
- Co ci się stało? - zapytała Roszpunka, przyglądając się mojemu przyjacielowi. Dopiero teraz przyjrzałem mu się dokładnie. Zrobił się bardzo blady. Spojrzałem na jego dłoń. Chusteczka, którą ją owinął, przesiąkała krwią. Teraz przypomniało mi się, że John zawsze mdlał na widok krwi.
- Daj ją – Ross rozejrzała się dokoła siebie, sprawdzając, czy nikogo nie ma i ujęła dłoń chłopaka.  - Chodźcie – skierowała się ku tyłom cieplarni. - Sprawdźcie, czy nikt nie idzie.
- Droga wolna – powiedziałem.
  Moja przyjaciółka odwinęła chusteczkę z ręki Johna. Rana nie była aż tak poważna, jak można było się spodziewać. Zaledwie rozcięcie palca.
  Roszpunka podniosła pasemko swoich złotych włosów z ziemi zawinęła nim jego palec.
- Ale ty wiesz, że włosy nie tamują krwi, prawda? - zapytał Thomas, patrząc poirytowany na naszą przyjaciółkę. Sam byłem na nią trochę zły. Mogliśmy od razu zaprowadzić Johna do skrzydła szpitalnego i byłoby po sprawie. Nasz przyjaciel byłby wyleczony a my moglibyśmy oddać się rozgrywkom w Eksplodującego Durnia.
- Bądźże przez chwilę cicho, Thomas. Muszę się skupić.
Nagle przypomniało mi się to, co kiedyś powiedział mi North.

-Być może oprócz dzieci takich jak Elsa, są jeszcze inne.
-Inne?
-Takie, które mają moce. Niekoniecznie muszą się one ujawnić wcześnie, i nie zawsze posługuje się nimi za pomocą dłoni.

- Tylko... tylko się nie przestraszcie. Dobra? - spojrzała na mnie i Thomasa. I nagle zaczęła... śpiewać?
  Roszpunka miała bardzo ładny głos. Słuchałem jej kołysanki i pewnie odpłynąłbym, gdyby nie to, że jej włosy zaczęły świecić.
Dokładnie tak. Światło rozchodziło się od nasady i płynęło pasemkami, aż w końcu dotarło do ręki Johna, która też zaczęła pobłyskiwać. Stałem osłupiały. Włosy Roszpunki miały magiczną moc.
  Moja przyjaciółka ostrożnie odwinęła pasemko włosów z dłoni Johna. Kiedy spojrzałem na jego rękę, przeżyłem kolejny szok. Nie było nawet śladu po rozcięciu.
- Ale... Jak ty to...? - Thomas próbował sklecić jedno zdanie, podczas gdy wyleczony już Johnny powtarzał w kółko „Ona ma magiczne włosy, ona ma magiczne włosy...”.
- Przepraszam, że nie powiedziałam wam wcześniej – powiedziała speszona Roszpunka. - Bałam się tylko waszej reakcji. To dlatego nie mogę ich obciąć - wskazała na krótkie, brązowe pasemko.
- Nie no... wszystko gra – mój głos dobiegał jakby z oddali.
- Ale nikomu nie powiecie, nie? Oprócz Meridy i Elsy, oczywiście! - dodała szybko.
- Eee... nie, raczej nie – wyjąkał Thomas.
Roszpunka uśmiechnęła się szeroko.
- Świetnie. Więc teraz chodźmy pogodzić się z Elsą!

***

- No dobra, to był zły pomysł – powiedziała Roszpunka.
- No co ty nie powiesz? - burknąłem pod nosem. Ja, Thomas, John, Merida, Roszpunka, Elsa i Brian staliśmy przed biurkiem bibliotekarki, pani Mathews. Czekaliśmy, aż do nasi wychowawcy przyjdą i ukażą nas za przewrócenie regału z książkami.
  Wszystko zaczęło się od tego, że chcieliśmy przeprosić Elsę i poszliśmy w tym celu do biblioteki. Tam przeważnie szła po lekcjach. Zawołaliśmy Meridę i udaliśmy się do miejsca, w którym zwykle przesiadywała nasza przyjaciółka. I kogo oprócz niej tam zastaliśmy? Briana, który coraz bardziej mnie denerwował. Cały czas pilnował Elsę, chodził za nią, a jej to nie przeszkadzało!
  W każdym razie chciałem przeprosić ją bez świadków. Kiedy zobaczyła mnie, jak wychylam się zza półki, powiedziała coś do Briana i odeszła od stolika, na którym pisała wypracowanie. Popatrzyła na nas wyczekująco. Opowiedziałem Elsie naprędce wymyśloną historię, nie dając dojść do słowa reszcie moich przyjaciół. Wiedziałem, że robię źle, ale... ciężko było mi przyznać, że byłem o nią – niech już będzie – zazdrosny. Po wysłuchaniu mnie moja przyjaciółka tylko odwróciła się bez słowa i sięgnęła po jakąś książkę. Już miałem chwycić ją za ramię i powiedzieć, jak było naprawdę, ale wtedy przyszedł Brian. Zaczęliśmy się kłócić i w którymś momencie Elsa potknęła się o włosy Roszpunki i wylądowała na regale, który potem się przewrócił. Przybiegła bibliotekarka, nakrzyczała na nas i kazała wszystko posprzątać. Potem wysłała wiadomość do naszych wychowawców, którzy mieli się zaraz zjawić. W obecnym momencie jakoś nie miałem ochoty spotykać się z profesorem Murderem.
- Mamy przerąbane – jęknął Thomas. Czasem zadziwiała mnie jego szybkość oceny sytuacji.
- Wszystko przez to, że mnie popchnąłeś – syknęła Merida.
- Ja? Po prostu chodzić nie umiesz i tyle.
  Roszpunka i Brian musieli przytrzymać moją rudą przyjaciółkę, żeby nie rzuciła się na Thomasa. Patrzyłem na ich przepychanki. Oto miałem okazję porozmawiać z Elsą, ale nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać.
- Co znowu zrobiliście? - spojrzałem na profesora Murdera, stojącego w drzwiach. Jak zwykle wyglądał trochę strasznie – był ubrany na czarno, co kontrastowało z jego bardzo jasną cerą, oczy miał przekrwione. Wyglądał jak wampir. Nagle poczułem dziwne otępienie, coś jak wtedy, gdy podsłuchiwałem Briana i Elsę. Wszystko nagle zeszło na drugi plan, a ja nie wiedziałem, co dzieje się wokół mnie. To dziwne uczucie minęło jednak tak szybko, jak się pojawiło.
  Po krótkiej rozmowie, w której wychowawcy naszych domów nie dali nawet powiedzieć nam ani słowa, profesor Murder uznał, że należy nam się tygodniowy szlaban, porządkując składziki. O dziesiątej wieczorem cała siódemka miała stawić się pod gabinetem wychowawcy Ślizgonów.
  Jednak mogło być gorzej, niż się spodziewałem.

Elsa

  Jak prawie co wieczór stanęłam przed gabinetem profesora Murdera. Zjawiłam się jako pierwsza, nie czekając na Roszpunkę. Nie miałam ochoty rozmawiać ani z nią, ani z Jackiem na temat tego, jakie kłamstwa próbowali mi wcisnąć. Byłam zła, że od razu nie podali mi powodu, dla którego śledzili mnie i Briana. W sumie ostatnimi czasy wszystko dokoła działało mi na nerwy, a zwłaszcza zachowanie Jacksona.
  Po przyjściu do Hogwartu zrobił się bardziej opryskliwy wobec wszystkich. Odkąd dostał się do drużyny quidditcha, coraz bardziej zaczynał uważać się za kogoś ważniejszego od reszty. Nie sądziłam, żeby przedtem był święty, ale teraz nie był to już ten sam Jack, który rozmawiał ze mną w drodze do zamku pierwszego września. Pomyśleć, że było to zaledwie kilka miesięcy temu.
  Z moich rozmyślań wyrwał mnie odgłos kroków. Spojrzałam w lewo i zobaczyłam Roszpunkę i Meridę, które szły w moją stronę.
- Elsa? - zaczęła Ross.
- Hmm?
- Ja... wiesz, głupio wyszło z tym całym chodzeniem za tobą i Brianem – spojrzałam na nią. Wyglądała na zawstydzoną. - I... no wiesz, tak sobie pomyślałam, że może byśmy – Roszpunka zawahała się – może byśmy się tak pogodzili. Co? - wyciągnęła do mnie nieśmiało dłoń. Uścisnęłam ją pewnie. Przynajmniej ona miała na tyle przyzwoitości, żeby mnie przeprosić.

Nie to, co Jack.

  Na powrót zalała mnie fala goryczy. Nie kłóciłam się z Jackiem od bardzo dawna. Skoro mieliśmy głównie siebie, to dlaczego mielibyśmy się na siebie obrażać? A poza tym, kiedy czasem widziałam go w otoczeniu innych osób, kiedy tak swobodnie żartował, czułam takie jakby... wątpliwości?
  Nie, to nie to.
  Właściwie brzmi: czułam zazdrość. W końcu spędzałam z nim tyle czasu, iż przyzwyczaiłam się do myśli, że Jack też będzie już zawsze przy mnie. A potem on musiał odejść, a ja zostałam sama.
  Pokręciłam głową, starając się odgonić nieprzyjemne myśli. Po chwili do mnie, Roszpunki i Meridy dołączyli John, Thomas, Brian i Jack. Wszyscy w milczeniu czekaliśmy aż wyjdzie do nas profesor Murder.
- Może trzeba zapukać? - odezwała się cicho Ross, kiedy profesor nadal siedział w swoim gabinecie. -Jest już daleko po dziesiątej. Myślicie, że...
- Na co wy czekacie, na Merlina?
  Wszyscy szybko się odwróciliśmy. Profesor Murder stał wściekły, opierając się o ścianę. Żadne z nas nawet nie śmiało się odezwać, wychowawca Ślizgonów wyglądał na wściekłego.
- Idziemy – powiedział i zniknął za rogiem. Ruszyliśmy wszyscy za nauczycielem. Poprowadził nas na piąte piętro.
-Casteel i Johnson sprzątają tutaj – otwarł drzwi do kantorka, w którym wcześniej odrabiałam szlaban. Merida i Brian weszli do pomieszczenia. - Reszta za mną.
  Posłusznie poszliśmy za profesorem Murderem. Zeszliśmy na drugie piętro i zatrzymaliśmy się przed wejściem do jednej z klas.
-Labbon, Bell i Wynth, wy zostajecie tutaj. Chochliki kornwalijskie zrobiły zamieszanie. Posprzątajcie to. Frost, Wright, wy idziecie dalej.
  Nauczyciel stanął przed drzwiami do skrzydła szpitalnego i zapukał. Po chwili usłyszałam cichy trzask zamka i naprzeciwko nas stanęła pani Greene – pielęgniarka.
- To oni? - na jej pytanie profesor Murder skinął lekko głową i popchnął nas do środka, nawet nie zabierając różdżek. Miałam nadzieję, że ja i Jack dostaniemy osobne zadania. - Chodźcie za mną – pani Greene poprowadziła nas do innych drzwi, które znajdowały się obok jej wejścia do gabinetu i otwarła je na oścież.
  Usłyszałam cichy jęk Jacka.
-Oddajcie różdżki – posłusznie zrobiliśmy, co nam kazała. - Wszystkie potrzebne środki czyszczące znajdziecie w środku. Kiedy wrócę, toalety mają błyszczeć! Prysznice możecie zostawić w spokoju. - uśmiechnęła się promiennie i odeszła. Usłyszałam, jak Jack złorzeczy na nią pod nosem. Odetchnęłam głęboko i zabrałam się do pracy.
  Przez pierwsze pięć minut Jack stał i patrzył się na to, co robię.
- Zrobiłbyś coś – warknęłam na niego.
- Lepiej spleć włosy – powiedział z kpiarskim uśmieszkiem. Spojrzałam na mojego warkocza. Jego końcówka była zamoczona w wodzie klozetowej. Wyciągnęłam go z obrzydzeniem. Nie miałam różdżki, żeby wysuszyć włosy, z których kapała woda. Wstałam, żeby znaleźć jakiś ręcznik.
- Nie lepiej byłoby ci różdżką? - podszedł do mnie, obracając w ręce swoją różdżkę.
- Przecież pani Greene...
- Niby jesteś z Ravenclawu – przewrócił oczami. - Sicarre! - Jack przyłożył różdżkę, z której wydobywało się ciepłe powietrze, do moich włosów. Po chwili były już suche. - Tak lepiej, no nie?
Spojrzałam na niego zdziwiona. Dlaczego mi pomógł, skoro nawet się do niego nie odzywałam?
- Skąd miałeś różdżkę, żeby oddać pielęgniarce?
- Wziąłem od Dennisa.
- Zakładam, że o tym nie wie – mruknęłam.
- A po co ma się chłopak martwić? - parsknął śmiechem.
- Lepiej bierzmy się do pracy – burknęłam pod nosem. Jak mogłam na to nie wpaść? Byłam prawie pewna, że Hay-Lin pożyczyłaby mi swoją różdżkę.
  Ślizgon spojrzał na mnie z politowaniem. Odsunęłam się ze złością na bok.
-Więc wyczyść to – wskazałam na wyjątkowo ubrudzoną muszlę klozetową.
Jack stanął obok mnie i, pewny siebie, rzucił zaklęcie:
Chłoszczyść!
  Przez chwilę nic się nie działo. A potem, ani się obejrzałam, woda z muszli wybiła się wysoko, zalewając całą łazienkę i nas przy okazji. Oczywiście razem z nią wypłynęły na wierzch wszystkie brudy, które zalegały w rurach. Naprawdę, nie był to przyjemny widok.
- Ups.
  Spojrzałam na Jacka wściekła. Teraz mieliśmy dwa razy więcej sprzątania, wodę w butach i pełno brudów dokoła siebie. Odwróciłam się od niego i poszłam poszukać jakiegoś mopa. Musiał być w kantorku, więc wyszłam jak najszybciej się dało. Otaczał mnie naprawdę nieprzyjemny zapach. Byłam już przy drzwiach, kiedy poślizgnęłam się na czymś, co bez wątpienia wyleciało z muszli klozetowej. Zamknęłam oczy, czekając na bliskie przywitanie z podłogą.
  Nie poczułam jednak niczego mokrego, a jedynie szarpnięcie w okolicach talii. Otwarłam powoli oczy. Wisiałam nad mokrą podłogą, a Jack trzymał mnie mocno w pasie. Poczułam, jak robi mi się gorąco, a o ściany żołądka obijają się piłeczki pingpongowe. Te uczucia wcale nie były wywołane na myśl o wywróceniu się prosto w brudy z toalety.
  Jack podniósł mnie, a ja starałam się skupić na tym, żeby ustać na nogach, które wydawały się być z waty.
- Nic ci nie jest? - chwilę trwało, żebym zrozumiała o co mnie pytał. Nadal starałam się opanować targające mną emocje.
- N-nie.
Nastała chwila niezręcznej ciszy.
- Przepraszam – odwróciłam się w stronę Jacka. Powiedział to, czy tylko się przesłyszałam?
- Za co?
- No... za to, że jesteśmy cali ubabrani w brudach z toalety – zawahał się przez moment. - No i ten... z tym śledzeniem to trochę... eee... no głupio wyszło.
- No... faktycznie. Może trochę przesadziliście.
- To może... znów zaczniemy się do siebie odzywać? - spojrzałam na niego. Wyglądał na poważnego, chociaż po jego twarzy wciąż błąkał się uśmiech.
- Eee... No dobra.
- Świetnie! Więc teraz oddam ci różdżkę, bo nie znam żadnego zaklęcia osuszającego – wyszczerzył zęby w uśmiechu, podając mi swoją różdżkę zrobioną z drewna orzechowego. Skarciłam go spojrzeniem. - No co? To ty masz najlepsze oceny z zaklęć.
- Twoja różdżka nie będzie się mnie słuchać – mruknęłam.
Jack przewrócił oczami.
- To całe gadanie o tym, że to różdżka wybiera sobie czarodzieja? I taka bzdura ma ci przeszkodzić w osuszeniu kałuży?
- To wcale nie jest bzdura.
- Już, już, pani Mądralińska. Teraz ładnie osusz podłogę. Jak przyjdzie pani Greene, to jeszcze będzie kazała nam tarzać się w tym gnoju.
  Mimo wszystko nadal byłam wściekła na Jacka. Uznałam jednak, że miał rację. Pielęgniarka nie byłaby zadowolona z tego, że zabrudziliśmy łazienkę jeszcze bardziej.
Siccum aqua!
  Woda zaczęła dosłownie wsiąkać w podłogę. Po chwili wszystko było już suche, jednak nieprzyjemny zapach tylko się nasilił.
- Jak to usunąć? - zapytał Jack, jednocześnie zakrywając sobie usta i nos rękawem swojej szaty. Zrobiłam podobnie. Smród był nie do wytrzymania.
Chłoszczyść!
  Zaklęcie nie dało wiele. Usunięta została zaledwie jedna czwarta odchodów i innych brudów z toalety. Z moją różdżką poszłoby mi o wiele łatwiej. Czyściłam podłogę kawałek po kawałku.
- No. Zrobione – Jack uśmiechnął się do mnie.
- Łatwo ci tak mówić. Niczego nawet nie zrobiłeś – burknęłam.
- Już się tak nie obrażaj – dał mi kuksańca w bok. - Trzeba by zrobić coś z tym zapachem. Nie masz jakichś perfum czy coś?
  Prychnęłam i znów machnęłam różdżką, wypowiadając zaklęcie. W pomieszczeniu zaczął unosić się ładny zapach róż i polnych kwiatów.
- Noo... nieźle się spisałaś – wyciągnął dłoń po różdżkę. -Zrobiliśmy szlaban, możemy iść! Pani Grrene! - zawołał pielęgniarkę.
  Kiedy ta przyszła, była całkiem zadowolona z efektów. Nie zauważyła nawet ostatnich brudów za toaletą, których zapomniałam usunąć. Powiedziała, że możemy iść do dormitoriów, więc tak zrobiliśmy.
  Kiedy już leżałam w łóżku i wsłuchiwałam się w świszczenie wiatru, przypomniałam sobie to dziwne uczucie, kiedy Jack mnie złapał. Jakaś cząstka mnie żałowała, że w ogóle mnie puścił. Przekręciłam się na drugi bok.
  Od kiedy ja miałam ochotę na to, żeby Jack trzymał mnie w talii?

Jack

  Luty mijał szybko, a ja miałem coraz mniej roboty z robieniem śniegu i bawieniem się z dzieciakami na całym świecie. A skoro robiło się coraz cieplej, to mieliśmy mieć więcej treningów quidditcha! Nie żebym nie latał na co dzień, ale miotła to co innego. No i nie od razu zostaje się ścigającym.
  Siedziałem sobie na parapecie, patrząc na jakąś dziewczynę, siedzącą w pokoju na wielkim łóżku z baldachimem. Miała brązowe włosy i oczy i była bardzo podobna do Elsy. Ba! - ona była identyczna. Skupiła na mnie wzrok. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, to pewnie już dawno leżałbym martwy.
- Zagłada Strażników Marzeń niedługo nadejdzie – powiedziała lodowatym głosem, a jej włosy zaczęły się rozjaśniać. - A wtedy się zemszczę.
Błysnęło oślepiające światło, a kiedy otwarłem oczy, zamiast tej dziewczyny, na łóżku siedziała Elsa.
-Nikt niczego się nie domyśla, Jack – po moim ciele rozeszły się dreszcze. - Już niedługo, a zapłacą. Zapłacą za wszystko, co mi zrobili. Mnie i mojej siostrze.
  Chciałem zapytać, o co jej chodzi, ale nie mogłem wydusić z siebie słowa czy chociażby ruszyć się. Dlaczego Elsa chciała zemścić się na kimś, kto zrobił coś jej i Annie? Albo Chloe? Miała na myśli rodziców? I dlaczego tamta dziewczyna mówiła o zemście na Strażnikach?
- Frost! Wstawaj, Frost!
Otwarłem jedno oko. Przed sobą miałem twarz Freda Stone'a – kapitana drużyny Ślizgonów.
- Co?
- Trening jest!
- Ale przecież dopiero piąta rano. W sobotę.
- A co mnie to? Dalej, za dziesięć minut masz być przy wejściu do Wielkiej Sali! - po czym odszedł, a ja usłyszałem głośne trzaśnięcie drzwi.
  Z rezygnacją zwlokłem się z łóżka.


***


  Po całodziennym treningu miałem już naprawdę dosyć wszystkiego, a jeszcze musiałem odnieść miotły do kantorka. Dzisiaj wypadała moja kolej, więc zanim poszedłem razem ze wszystkimi na kolację, zebrałem wszystkie miotły i upchnąłem je w drewnianej szopie, zabezpieczyłem zaklęciem i ruszyłem do zamku.
  Zaczynało się robić ciemno. Kątem oka zauważyłem dwie postacie biegnące w stronę Zakazanego Lasu. Długą, łopoczącą pelerynę  i ten szybki, dziwaczny chód rozpoznałbym wszędzie.
  W jednej chwili podjąłem decyzję i wróciłem biegiem do szopy na miotły. Odbezpieczyłem zaklęcie, wziąłem moją Srebrną Strzałę i wzbiłem się w powietrze. Nikt raczej nie powinien mnie zobaczyć.
  Przeleciałem nad błoniami i zacząłem krążyć nad lasem. W końcu dostrzegłem profesora Murdera, który przykładał panu Williamsowi, nauczycielowi zielarstwa, różdżkę do gardła. Spłoszyłem parę ptaków, przez co nie słyszałem początku rozmowy.
- ...a jak już mu o tym powiesz, to do mnie przyjdź – syknął nauczyciel obrony przed czarną magią.
- A-ale... ja nie mogę, przecież wiesz, jak jest Wiktorze – jęknął profesor Williams. Zniżyłem lot i schowałem się za cienkim konarem. Gdyby któryś z nich teraz odwrócił się w moją stronę, zobaczyłby mnie.
- Nie obchodzi mnie, jak mu to powiesz. Masz zrezygnować, rozumiesz to?
- N-nie mogę! Ty niczego nie rozumiesz, Victorze!
- Spróbuj jeszcze raz wywinąć mi taki numer, a pożałujesz, słyszysz?
  Po tych słowach profesor Murder odepchnął Williamsa i odszedł szybkim krokiem.
  Tym zachowaniem wychowawca Ślizgonów jeszcze bardziej upewnił mnie, że należy go śledzić.




***


Hej!
Od razu na wstępie przepraszam, że rozdział jest tak późno - mam jednak dość dużo roboty. Szkoła i takie tam, pewnie wiecie. W każdym razie zapraszam  do czytania i komentowania.
Pozdrawiam
Kasia

3 komentarze:

  1. Czekaj, Elsa przewróciła regał, ale oskarżali Meridę?
    Ogółem, fajnie, że się pogodzili ^^ może zrobisz coś, że Elsa by miała sen, gdzie całuje ją Jack XD znęcajmy się nad El!
    Murder jest zły... chociaż lubię wamipry :3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sensie że ten moment, gdzie Thomas najeżdża na Meridę? Po prostu się przepychali i tak wyszło :P
      Hej, po co robić jej sen, jak może dostać eliksir i śnić na jawie? xD Ja i moje dziwne pomysły. Pomyślę nad tym, pomyślę.
      Kto nie lubi wampirów? Zazwyczaj kolesie-wampiry w anime są fajni i przystojni, więc ja nie mam nic przeciwko :3

      Usuń
    2. Aidou z Vampire Knight... mrrr :3 ale Kitsune lepsi...

      Usuń

Siva Internetowy Spis