Jack
Wiedziałem,
że Elsa będzie zła, jednak musiałem za nią pójść. Nie
wiedziałem dlaczego, ale kiedy widziałem, jak rozmawia z Brianem, czułem takie... dziwne
ukłucie w sercu. Postanowiłem przeprosić ją na śniadaniu z
nadzieją, że moja przyjaciółka po prostu zapomni o całej
sprawie.
Dlaczego, zawsze kiedy coś sobie planuję, wszystko obraca
się przeciwko mnie?
Wszystko
wydawało się być dobrze, dopóki nie poszedłem na eliksiry, które
mieliśmy z Krukonami. Na lekcję z profesor Tryinot szedłem powoli, aby Elsa
mogła mnie dogonić. Wtedy zaczepiłbym ją i wszystko wytłumaczył.
Tylko co jej
powiedzieć na te jutowe worki, które wymyśliła Roszpunka?
Wlokłem
się, krok za krokiem, żałując, że nie podszedłem do Krukonki na
śniadaniu, kiedy jeszcze była w zasięgu mojego wzroku. Myślałem
nad tym, jak zacząć rozmowę z Elsą, kiedy ktoś mnie szturchnął.
Nie było to na tyle mocne, żebym uważał, że zrobione specjalnie.
Spojrzałem w bok. Elsa nawet nie zaszczyciła mnie spojrzeniem,
kiedy szła szybko na eliksiry.
Potem przez cały dzień, zawsze,
kiedy chciałem ją zaczepić, albo gdzieś znikała, albo po prostu
udawała, że mnie nie
ma.
- Do
ciebie też się nie odzywa? - zapytała Roszpunka, zbierając swoje
włosy z podłogi. Zauważyłem, że rosły strasznie szybko. Już
jako dziecko dziewczyna nie obcinała włosów. Zawsze zastanawiałem
się, dlaczego.
- Nie
rozmawiałaś z nią jeszcze?
- Spała,
kiedy przyszłam do dormitorium. Musiała być nieźle zdenerwowana.
– Ross zmarszczyła brwi – A swoja drogą, skoro już o tym
mówimy... Dlaczego chciałeś za nią iść? - popatrzyła na mnie
szeroko otwartymi, zielonymi oczami. Miałem nadzieję, że się nie
zaczerwieniłem.
- Widzieliście
gdzieś Elsę? - teraz Merida podbiegła do stołu Ślizgonów,
napotykając chłodne spojrzenia większości mieszkańców mojego
domu.
- Do
Jacka już się nie odzywa – powiedział Thomas z przebiegłym
uśmieszkiem.
- Ty
przecież też tam byłeś – Roszpunka spojrzała na niego
zniesmaczona.
- No i
co? A kto mówił, że trzeba sprawdzić Briana, bo jest podejrzany?
- Ja?
Podejrzany? Nie, no, wydaje wam się – Ślizgon spojrzał po nas.
- Tylko następnym razem, jak będziecie chcieli ją śledzić, to
może bądźcie bardziej dyskretni, co? - spojrzał na nas z pogardą
i odszedł na drugi koniec sali, bliżej stołu prezydialnego.
Ten
dzień nie zapowiadał się dobrze. Znając moje szczęście, miało
być pewnie jeszcze gorzej.
***
Siedziałem
właśnie na zielarstwie, które było prowadzone przez profesora
Caspera. Był to
wysoki,
grubiutki mężczyzna z wielkim, czerwonym nosem. Jego blond włosy
zazwyczaj sterczały na wszystkie strony. Większość bardzo go
lubiła, bo nie kazał wykonywać nam ciężkich zadań. Sam często
wyglądał, jakby nie spał przez tydzień.
- No
chodź tu – mruknąłem w stronę trzepotki, magicznej rośliny,
której liście właśnie starałem się przyciąć. Wykonanie
zadania utrudniało mi to, że to głupie zielsko cały czas trzęsło
się i wywijało łodygami, kiedy chciałem je dotknąć. Raz o mały
włos nie odciąłbym głównego pędu, a za to zostałbym na pewno
ukarany przez profesora Williamsa. Wreszcie udało mi się złapać
ostatnią, zbyt długą łodyżkę. Odciąłem ją sekatorem i
wyrzuciłem na stos za mną. Zadanie wykonane, można iść do
dormitorium poleżeć.
Wyszedłem
z cieplarni cały spocony. Mimo zimna, w pomieszczeniu panował
straszny zaduch. Zauważyłem, że John miał czymś owiniętą rękę.
- Co
ci się stało? - zapytała Roszpunka, przyglądając się mojemu
przyjacielowi. Dopiero teraz przyjrzałem mu się dokładnie. Zrobił
się bardzo blady. Spojrzałem na jego dłoń. Chusteczka, którą ją
owinął, przesiąkała krwią. Teraz przypomniało mi się, że John
zawsze mdlał na widok krwi.
- Daj
ją – Ross rozejrzała się dokoła siebie, sprawdzając, czy
nikogo nie ma i ujęła dłoń chłopaka. - Chodźcie – skierowała
się ku tyłom cieplarni. - Sprawdźcie, czy nikt nie idzie.
- Droga
wolna – powiedziałem.
Moja
przyjaciółka odwinęła chusteczkę z ręki Johna. Rana nie była
aż tak poważna, jak można było się spodziewać. Zaledwie rozcięcie palca.
Roszpunka
podniosła pasemko swoich złotych włosów z ziemi zawinęła nim jego palec.
- Ale
ty wiesz, że włosy nie tamują krwi, prawda? - zapytał Thomas,
patrząc poirytowany na naszą przyjaciółkę. Sam byłem na nią
trochę zły. Mogliśmy od razu zaprowadzić Johna do skrzydła
szpitalnego i byłoby po sprawie. Nasz przyjaciel byłby wyleczony a
my moglibyśmy oddać się rozgrywkom w Eksplodującego Durnia.
- Bądźże
przez chwilę cicho, Thomas. Muszę się skupić.
Nagle
przypomniało mi się to, co kiedyś powiedział mi North.
-Być może oprócz
dzieci takich jak Elsa, są jeszcze inne.
-Inne?
-Takie, które mają
moce. Niekoniecznie muszą się one ujawnić wcześnie, i nie zawsze posługuje się nimi za pomocą dłoni.
- Tylko...
tylko się nie przestraszcie. Dobra? - spojrzała na mnie i Thomasa.
I nagle zaczęła... śpiewać?
Roszpunka miała bardzo ładny głos. Słuchałem jej kołysanki i pewnie odpłynąłbym, gdyby nie
to, że jej włosy zaczęły świecić.
Dokładnie tak. Światło rozchodziło się od nasady i płynęło pasemkami, aż w końcu dotarło do ręki Johna, która też zaczęła pobłyskiwać. Stałem osłupiały. Włosy Roszpunki miały magiczną moc.
Moja przyjaciółka ostrożnie odwinęła pasemko włosów z dłoni Johna. Kiedy spojrzałem na jego rękę, przeżyłem kolejny szok. Nie było nawet śladu po rozcięciu.
- Ale... Jak ty to...? - Thomas próbował sklecić jedno zdanie, podczas gdy wyleczony już Johnny powtarzał w kółko „Ona ma magiczne włosy, ona ma magiczne włosy...”.
- Przepraszam, że nie powiedziałam wam wcześniej – powiedziała speszona Roszpunka. - Bałam się tylko waszej reakcji. To dlatego nie mogę ich obciąć - wskazała na krótkie, brązowe pasemko.
- Nie no... wszystko gra – mój głos dobiegał jakby z oddali.
- Ale nikomu nie powiecie, nie? Oprócz Meridy i Elsy, oczywiście! - dodała szybko.
- Eee... nie, raczej nie – wyjąkał Thomas.
Roszpunka uśmiechnęła się szeroko.
- Świetnie. Więc teraz chodźmy pogodzić się z Elsą!
Dokładnie tak. Światło rozchodziło się od nasady i płynęło pasemkami, aż w końcu dotarło do ręki Johna, która też zaczęła pobłyskiwać. Stałem osłupiały. Włosy Roszpunki miały magiczną moc.
Moja przyjaciółka ostrożnie odwinęła pasemko włosów z dłoni Johna. Kiedy spojrzałem na jego rękę, przeżyłem kolejny szok. Nie było nawet śladu po rozcięciu.
- Ale... Jak ty to...? - Thomas próbował sklecić jedno zdanie, podczas gdy wyleczony już Johnny powtarzał w kółko „Ona ma magiczne włosy, ona ma magiczne włosy...”.
- Przepraszam, że nie powiedziałam wam wcześniej – powiedziała speszona Roszpunka. - Bałam się tylko waszej reakcji. To dlatego nie mogę ich obciąć - wskazała na krótkie, brązowe pasemko.
- Nie no... wszystko gra – mój głos dobiegał jakby z oddali.
- Ale nikomu nie powiecie, nie? Oprócz Meridy i Elsy, oczywiście! - dodała szybko.
- Eee... nie, raczej nie – wyjąkał Thomas.
Roszpunka uśmiechnęła się szeroko.
- Świetnie. Więc teraz chodźmy pogodzić się z Elsą!
***
- No
dobra, to był zły pomysł – powiedziała Roszpunka.
- No
co ty nie powiesz? - burknąłem pod nosem. Ja, Thomas, John, Merida,
Roszpunka, Elsa i Brian staliśmy przed biurkiem bibliotekarki, pani
Mathews. Czekaliśmy, aż do nasi wychowawcy przyjdą i ukażą nas
za przewrócenie regału z książkami.
Wszystko
zaczęło się od tego, że chcieliśmy przeprosić Elsę i poszliśmy
w tym celu do biblioteki. Tam przeważnie szła po lekcjach. Zawołaliśmy Meridę
i udaliśmy się do miejsca, w którym zwykle przesiadywała nasza
przyjaciółka. I kogo oprócz niej tam zastaliśmy? Briana, który
coraz bardziej mnie denerwował. Cały czas pilnował Elsę, chodził
za nią, a jej to nie przeszkadzało!
W
każdym razie chciałem przeprosić ją bez świadków. Kiedy
zobaczyła mnie, jak wychylam się zza półki, powiedziała coś do
Briana i odeszła od stolika, na którym pisała wypracowanie.
Popatrzyła na nas wyczekująco. Opowiedziałem Elsie naprędce
wymyśloną historię, nie dając dojść do słowa reszcie moich
przyjaciół. Wiedziałem, że robię źle, ale... ciężko było mi
przyznać, że byłem o nią – niech już będzie – zazdrosny. Po
wysłuchaniu mnie moja przyjaciółka tylko odwróciła się bez
słowa i sięgnęła po jakąś książkę. Już miałem chwycić ją
za ramię i powiedzieć, jak było naprawdę, ale wtedy przyszedł
Brian. Zaczęliśmy się kłócić i w którymś momencie Elsa
potknęła się o włosy Roszpunki i wylądowała na regale, który
potem się przewrócił. Przybiegła bibliotekarka, nakrzyczała na
nas i kazała wszystko posprzątać. Potem wysłała wiadomość do
naszych wychowawców, którzy mieli się zaraz zjawić. W obecnym
momencie jakoś nie miałem ochoty spotykać się z profesorem
Murderem.
- Mamy
przerąbane – jęknął Thomas. Czasem zadziwiała mnie jego
szybkość oceny sytuacji.
- Wszystko
przez to, że mnie popchnąłeś – syknęła Merida.
- Ja?
Po prostu chodzić nie umiesz i tyle.
Roszpunka
i Brian musieli przytrzymać moją rudą przyjaciółkę, żeby nie
rzuciła się na Thomasa. Patrzyłem na ich przepychanki. Oto miałem
okazję porozmawiać z Elsą, ale nie miałem pojęcia, jak się do
tego zabrać.
- Co
znowu zrobiliście? - spojrzałem na profesora Murdera, stojącego w
drzwiach. Jak zwykle wyglądał trochę strasznie – był ubrany na
czarno, co kontrastowało z jego bardzo jasną cerą, oczy miał
przekrwione. Wyglądał jak wampir. Nagle poczułem dziwne otępienie,
coś jak wtedy, gdy podsłuchiwałem Briana i Elsę. Wszystko nagle
zeszło na drugi plan, a ja nie wiedziałem, co dzieje się wokół
mnie. To dziwne uczucie minęło jednak tak szybko, jak się
pojawiło.
Po
krótkiej rozmowie, w której wychowawcy naszych domów nie dali
nawet powiedzieć nam ani słowa, profesor Murder uznał, że należy
nam się tygodniowy szlaban, porządkując składziki. O dziesiątej
wieczorem cała siódemka miała stawić się pod gabinetem
wychowawcy Ślizgonów.
Jednak
mogło być gorzej, niż się spodziewałem.
Elsa
Jak
prawie co wieczór stanęłam przed gabinetem profesora Murdera.
Zjawiłam się jako pierwsza, nie czekając na Roszpunkę. Nie miałam
ochoty rozmawiać ani z nią, ani z Jackiem na temat tego, jakie
kłamstwa próbowali mi wcisnąć. Byłam zła, że od razu nie
podali mi powodu, dla którego śledzili mnie i Briana. W sumie
ostatnimi czasy wszystko dokoła działało mi na nerwy, a zwłaszcza
zachowanie Jacksona.
Po
przyjściu do Hogwartu zrobił się bardziej opryskliwy wobec
wszystkich. Odkąd dostał się do drużyny quidditcha, coraz
bardziej zaczynał uważać się za kogoś ważniejszego od reszty.
Nie sądziłam, żeby przedtem był święty, ale teraz nie był to
już ten sam Jack, który rozmawiał ze mną w drodze do zamku
pierwszego września. Pomyśleć, że było to zaledwie kilka
miesięcy temu.
Z
moich rozmyślań wyrwał mnie odgłos kroków. Spojrzałam w lewo i
zobaczyłam Roszpunkę i Meridę, które szły w moją stronę.
- Elsa?
- zaczęła Ross.
- Hmm?
- Ja...
wiesz, głupio wyszło z tym całym chodzeniem za tobą i Brianem –
spojrzałam na nią. Wyglądała na zawstydzoną. - I... no wiesz,
tak sobie pomyślałam, że może byśmy – Roszpunka zawahała się
– może byśmy się tak pogodzili. Co? - wyciągnęła do mnie
nieśmiało dłoń. Uścisnęłam ją pewnie. Przynajmniej ona miała
na tyle przyzwoitości, żeby mnie przeprosić.
Nie to, co Jack.
Na
powrót zalała mnie fala goryczy. Nie kłóciłam się z Jackiem od
bardzo dawna. Skoro mieliśmy głównie siebie, to dlaczego
mielibyśmy się na siebie obrażać? A poza tym, kiedy czasem
widziałam go w otoczeniu innych osób, kiedy tak swobodnie żartował,
czułam takie jakby... wątpliwości?
Nie,
to nie to.
Właściwie
brzmi: czułam zazdrość. W końcu spędzałam z nim tyle
czasu, iż przyzwyczaiłam się do myśli, że Jack też będzie już
zawsze przy mnie. A potem on musiał odejść, a ja zostałam sama.
Pokręciłam
głową, starając się odgonić nieprzyjemne myśli. Po chwili do
mnie, Roszpunki i Meridy dołączyli John, Thomas, Brian i Jack.
Wszyscy w milczeniu czekaliśmy aż wyjdzie do nas profesor Murder.
- Może
trzeba zapukać? - odezwała się cicho Ross, kiedy profesor nadal
siedział w swoim gabinecie. -Jest już daleko po dziesiątej.
Myślicie, że...
- Na
co wy czekacie, na Merlina?
Wszyscy
szybko się odwróciliśmy. Profesor Murder stał wściekły,
opierając się o ścianę. Żadne z nas nawet nie śmiało się
odezwać, wychowawca Ślizgonów wyglądał na wściekłego.
- Idziemy
– powiedział i zniknął za rogiem. Ruszyliśmy wszyscy za
nauczycielem. Poprowadził nas na piąte piętro.
-Casteel
i Johnson sprzątają tutaj – otwarł drzwi do kantorka, w którym
wcześniej odrabiałam szlaban. Merida i Brian weszli do
pomieszczenia. - Reszta za mną.
Posłusznie
poszliśmy za profesorem Murderem. Zeszliśmy na drugie piętro i
zatrzymaliśmy się przed wejściem do jednej z klas.
-Labbon,
Bell i Wynth, wy zostajecie tutaj. Chochliki kornwalijskie zrobiły
zamieszanie. Posprzątajcie to. Frost, Wright, wy idziecie dalej.
Nauczyciel
stanął przed drzwiami do skrzydła szpitalnego i zapukał. Po
chwili usłyszałam cichy trzask zamka i naprzeciwko nas stanęła
pani Greene – pielęgniarka.
- To
oni? - na jej pytanie profesor Murder skinął lekko głową i
popchnął nas do środka, nawet nie zabierając różdżek. Miałam
nadzieję, że ja i Jack dostaniemy osobne zadania. - Chodźcie za
mną – pani Greene poprowadziła nas do innych drzwi, które
znajdowały się obok jej wejścia do gabinetu i otwarła je na
oścież.
Usłyszałam
cichy jęk Jacka.
-Oddajcie
różdżki – posłusznie zrobiliśmy, co nam kazała. - Wszystkie
potrzebne środki czyszczące znajdziecie w środku. Kiedy wrócę,
toalety mają błyszczeć! Prysznice możecie zostawić w spokoju. -
uśmiechnęła się promiennie i odeszła. Usłyszałam, jak Jack
złorzeczy na nią pod nosem. Odetchnęłam głęboko i zabrałam się
do pracy.
Przez
pierwsze pięć minut Jack stał i patrzył się na to, co robię.
- Zrobiłbyś
coś – warknęłam na niego.
- Lepiej
spleć włosy – powiedział z kpiarskim uśmieszkiem. Spojrzałam
na mojego warkocza. Jego końcówka była zamoczona w wodzie
klozetowej. Wyciągnęłam go z obrzydzeniem. Nie miałam różdżki,
żeby wysuszyć włosy, z których kapała woda. Wstałam, żeby
znaleźć jakiś ręcznik.
- Nie
lepiej byłoby ci różdżką? - podszedł do mnie, obracając w ręce
swoją różdżkę.
- Przecież
pani Greene...
- Niby
jesteś z Ravenclawu – przewrócił oczami. - Sicarre! -
Jack przyłożył różdżkę, z której wydobywało się ciepłe
powietrze, do moich włosów. Po chwili były już suche. - Tak
lepiej, no nie?
Spojrzałam
na niego zdziwiona. Dlaczego mi pomógł, skoro nawet się do niego
nie odzywałam?
- Skąd
miałeś różdżkę, żeby oddać pielęgniarce?
- Wziąłem
od Dennisa.
- Zakładam,
że o tym nie wie – mruknęłam.
- A po
co ma się chłopak martwić? - parsknął śmiechem.
- Lepiej
bierzmy się do pracy – burknęłam pod nosem. Jak mogłam na to
nie wpaść? Byłam prawie pewna, że Hay-Lin pożyczyłaby mi swoją
różdżkę.
Ślizgon
spojrzał na mnie z politowaniem. Odsunęłam się ze złością na
bok.
-Więc
wyczyść to – wskazałam na wyjątkowo ubrudzoną muszlę
klozetową.
Jack
stanął obok mnie i, pewny siebie, rzucił zaklęcie:
–
Chłoszczyść!
Przez
chwilę nic się nie działo. A potem, ani się obejrzałam, woda z
muszli wybiła się wysoko, zalewając całą łazienkę i nas przy
okazji. Oczywiście razem z nią wypłynęły na wierzch wszystkie
brudy, które zalegały w rurach. Naprawdę, nie był to przyjemny
widok.
- Ups.
Spojrzałam
na Jacka wściekła. Teraz mieliśmy dwa razy więcej sprzątania,
wodę w butach i pełno brudów dokoła siebie. Odwróciłam się od
niego i poszłam poszukać jakiegoś mopa. Musiał być w kantorku,
więc wyszłam jak najszybciej się dało. Otaczał mnie naprawdę
nieprzyjemny zapach. Byłam już przy drzwiach, kiedy poślizgnęłam
się na czymś, co bez wątpienia wyleciało z muszli klozetowej.
Zamknęłam oczy, czekając na bliskie przywitanie z podłogą.
Nie
poczułam jednak niczego mokrego, a jedynie szarpnięcie w okolicach
talii. Otwarłam powoli oczy. Wisiałam nad mokrą podłogą, a Jack
trzymał mnie mocno w pasie. Poczułam, jak robi mi się gorąco, a o
ściany żołądka obijają się piłeczki pingpongowe. Te uczucia
wcale nie były wywołane na myśl o wywróceniu się prosto w brudy
z toalety.
Jack
podniósł mnie, a ja starałam się skupić na tym, żeby ustać na
nogach, które wydawały się być z waty.
- Nic
ci nie jest? - chwilę trwało, żebym zrozumiała o co mnie pytał.
Nadal starałam się opanować targające mną emocje.
- N-nie.
Nastała
chwila niezręcznej ciszy.
- Przepraszam
– odwróciłam się w stronę Jacka. Powiedział to, czy tylko się
przesłyszałam?
- Za
co?
- No...
za to, że jesteśmy cali ubabrani w brudach z toalety – zawahał
się przez moment. - No i ten... z tym śledzeniem to trochę...
eee... no głupio wyszło.
- No...
faktycznie. Może trochę przesadziliście.
- To
może... znów zaczniemy się do siebie odzywać? - spojrzałam na
niego. Wyglądał na poważnego, chociaż po jego twarzy wciąż
błąkał się uśmiech.
- Eee...
No dobra.
- Świetnie!
Więc teraz oddam ci różdżkę, bo nie znam żadnego zaklęcia
osuszającego – wyszczerzył zęby w uśmiechu, podając mi swoją
różdżkę zrobioną z drewna orzechowego. Skarciłam go
spojrzeniem. - No co? To ty masz najlepsze oceny z zaklęć.
- Twoja
różdżka nie będzie się mnie słuchać – mruknęłam.
Jack
przewrócił oczami.
- To
całe gadanie o tym, że to różdżka wybiera sobie czarodzieja? I
taka bzdura ma ci przeszkodzić w osuszeniu kałuży?
- To
wcale nie jest bzdura.
- Już,
już, pani Mądralińska. Teraz ładnie osusz podłogę. Jak
przyjdzie pani Greene, to jeszcze będzie kazała nam tarzać się w
tym gnoju.
Mimo
wszystko nadal byłam wściekła na Jacka. Uznałam jednak, że miał
rację. Pielęgniarka nie byłaby zadowolona z tego, że
zabrudziliśmy łazienkę jeszcze bardziej.
- Siccum
aqua!
Woda
zaczęła dosłownie wsiąkać w podłogę. Po chwili wszystko
było już suche, jednak nieprzyjemny zapach tylko się nasilił.
- Jak
to usunąć? - zapytał Jack, jednocześnie zakrywając sobie usta i
nos rękawem swojej szaty. Zrobiłam podobnie. Smród był nie do
wytrzymania.
- Chłoszczyść!
Zaklęcie
nie dało wiele. Usunięta została zaledwie jedna czwarta odchodów
i innych brudów z toalety. Z moją różdżką poszłoby mi o wiele
łatwiej. Czyściłam podłogę kawałek po kawałku.
- No.
Zrobione – Jack uśmiechnął się do mnie.
- Łatwo
ci tak mówić. Niczego nawet nie zrobiłeś – burknęłam.
- Już
się tak nie obrażaj – dał mi kuksańca w bok. - Trzeba by zrobić
coś z tym zapachem. Nie masz jakichś perfum czy coś?
Prychnęłam
i znów machnęłam różdżką, wypowiadając zaklęcie. W
pomieszczeniu zaczął unosić się ładny zapach róż i polnych
kwiatów.
- Noo...
nieźle się spisałaś – wyciągnął dłoń po różdżkę.
-Zrobiliśmy szlaban, możemy iść! Pani Grrene! - zawołał
pielęgniarkę.
Kiedy
ta przyszła, była całkiem zadowolona z efektów. Nie zauważyła
nawet ostatnich brudów za toaletą, których zapomniałam usunąć.
Powiedziała, że możemy iść do dormitoriów, więc tak
zrobiliśmy.
Kiedy
już leżałam w łóżku i wsłuchiwałam się w świszczenie
wiatru, przypomniałam sobie to dziwne uczucie, kiedy Jack mnie
złapał. Jakaś cząstka mnie żałowała, że w ogóle mnie puścił.
Przekręciłam się na drugi bok.
Od
kiedy ja miałam ochotę na to, żeby Jack trzymał mnie w talii?
Jack
Luty
mijał szybko, a ja miałem coraz mniej roboty z robieniem śniegu i
bawieniem się z dzieciakami na całym świecie. A skoro robiło się
coraz cieplej, to mieliśmy mieć więcej treningów quidditcha! Nie
żebym nie latał na co dzień, ale miotła to co innego. No i nie od
razu zostaje się ścigającym.
Siedziałem
sobie na parapecie, patrząc na jakąś dziewczynę, siedzącą w
pokoju na wielkim łóżku z baldachimem. Miała brązowe włosy i
oczy i była bardzo podobna do Elsy. Ba! - ona była identyczna.
Skupiła na mnie wzrok. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, to pewnie
już dawno leżałbym martwy.
- Zagłada
Strażników Marzeń niedługo nadejdzie – powiedziała lodowatym
głosem, a jej włosy zaczęły się rozjaśniać. - A wtedy się
zemszczę.
Błysnęło
oślepiające światło, a kiedy otwarłem oczy, zamiast tej
dziewczyny, na łóżku siedziała Elsa.
-Nikt
niczego się nie domyśla, Jack – po moim ciele rozeszły się
dreszcze. - Już niedługo, a zapłacą. Zapłacą za wszystko, co mi
zrobili. Mnie i mojej siostrze.
Chciałem
zapytać, o co jej chodzi, ale nie mogłem wydusić z siebie słowa
czy chociażby ruszyć się. Dlaczego Elsa chciała zemścić się na
kimś, kto zrobił coś jej i Annie? Albo Chloe? Miała na myśli
rodziców? I dlaczego tamta dziewczyna mówiła o zemście na
Strażnikach?
- Frost!
Wstawaj, Frost!
Otwarłem
jedno oko. Przed sobą miałem twarz Freda Stone'a – kapitana
drużyny Ślizgonów.
- Co?
- Trening
jest!
- Ale
przecież dopiero piąta rano. W sobotę.
- A co
mnie to? Dalej, za dziesięć minut masz być przy wejściu do
Wielkiej Sali! - po czym odszedł, a ja usłyszałem głośne
trzaśnięcie drzwi.
Z
rezygnacją zwlokłem się z łóżka.
***
Po
całodziennym treningu miałem już naprawdę dosyć wszystkiego, a
jeszcze musiałem odnieść miotły do kantorka. Dzisiaj wypadała
moja kolej, więc zanim poszedłem razem ze wszystkimi na kolację,
zebrałem wszystkie miotły i upchnąłem je w drewnianej szopie,
zabezpieczyłem zaklęciem i ruszyłem do zamku.
Zaczynało się
robić ciemno. Kątem oka zauważyłem dwie postacie biegnące w
stronę Zakazanego Lasu. Długą, łopoczącą pelerynę i ten szybki,
dziwaczny chód rozpoznałbym wszędzie.
W
jednej chwili podjąłem decyzję i wróciłem biegiem do szopy na
miotły. Odbezpieczyłem zaklęcie, wziąłem moją Srebrną Strzałę
i wzbiłem się w powietrze. Nikt raczej nie powinien mnie zobaczyć.
Przeleciałem
nad błoniami i zacząłem krążyć nad lasem. W końcu dostrzegłem
profesora Murdera, który przykładał panu Williamsowi,
nauczycielowi zielarstwa, różdżkę do gardła. Spłoszyłem parę
ptaków, przez co nie słyszałem początku rozmowy.
- ...a
jak już mu o tym powiesz, to do mnie przyjdź – syknął
nauczyciel obrony przed czarną magią.
- A-ale...
ja nie mogę, przecież wiesz, jak jest Wiktorze – jęknął
profesor Williams. Zniżyłem lot i schowałem się za cienkim
konarem. Gdyby któryś z nich teraz odwrócił się w moją stronę,
zobaczyłby mnie.
- Nie
obchodzi mnie, jak mu to powiesz. Masz zrezygnować, rozumiesz to?
- N-nie
mogę! Ty niczego nie rozumiesz, Victorze!
- Spróbuj
jeszcze raz wywinąć mi taki numer, a pożałujesz, słyszysz?
Po
tych słowach profesor Murder odepchnął Williamsa i odszedł
szybkim krokiem.
Tym
zachowaniem wychowawca Ślizgonów jeszcze bardziej upewnił mnie, że
należy go śledzić.
***
Hej!
Od razu na wstępie przepraszam, że rozdział jest tak późno - mam jednak dość dużo roboty. Szkoła i takie tam, pewnie wiecie. W każdym razie zapraszam do czytania i komentowania.
Pozdrawiam
Kasia
Czekaj, Elsa przewróciła regał, ale oskarżali Meridę?
OdpowiedzUsuńOgółem, fajnie, że się pogodzili ^^ może zrobisz coś, że Elsa by miała sen, gdzie całuje ją Jack XD znęcajmy się nad El!
Murder jest zły... chociaż lubię wamipry :3
W sensie że ten moment, gdzie Thomas najeżdża na Meridę? Po prostu się przepychali i tak wyszło :P
UsuńHej, po co robić jej sen, jak może dostać eliksir i śnić na jawie? xD Ja i moje dziwne pomysły. Pomyślę nad tym, pomyślę.
Kto nie lubi wampirów? Zazwyczaj kolesie-wampiry w anime są fajni i przystojni, więc ja nie mam nic przeciwko :3
Aidou z Vampire Knight... mrrr :3 ale Kitsune lepsi...
Usuń